– Zetknięcie się z tą ikoną było dla mnie wspaniałym doświadczeniem, bo gdy ją zobaczyłam, akurat nosiłam w chuście mojego synka. Ujrzenie postaci Matki Bożej z przytulonym Panem Jezusem było po prostu głębokim przeżyciem duchowym – mówi Kasi Olubińskiej Joanna Kotas.
Kasia: Bardzo się cieszę, że możemy porozmawiać o twojej pięknej pasji, o drodze, o szczęściu. Opowiedz, czym się zajmowałaś, zanim w twoim życiu pojawiły się ikony.
Joanna: Nie wiem, jak daleko mam się cofnąć. (śmiech) Po maturze chciałam zostać logopedą, a że w moim regionie nie było takich studiów kierunkowych, wybrałam pedagogikę, dokładnie kształcenie wczesnoszkolne z wychowaniem przedszkolnym i logopedią szkolną. Po studiach nie miałam jeszcze prawa wykonywania zawodu logopedy, potrzebowałam dalszych kursów i staży, dlatego poszłam do pracy w przedszkolu. Po trzech latach urodziła się moja pierwsza córeczka Hania. Gdy przyszedł moment powrotu do pracy, stanęłam przed trudnym wyborem. Zaczęłam się zastanawiać, czy jestem w stanie zostawić własne dziecko, by w przedszkolu zajmować się dziećmi innych ludzi. Ostatecznie zostałam w domu z Hanią, a wkrótce także z Olą i Jasiem.
Szukałaś jakiejś innej drogi? Myślałaś, jak to rozwiązać?
Nie szukałam. Moja przygoda z ikonami zaczęła się w zasadzie przypadkowo. Najpierw napisałam ikonę dla moich rodziców i teściów – jako podziękowanie na naszym ślubie. Były to ikony Rublowa: dla teściów Trójca Święta, a dla moich rodziców Matka Boża Włodzimierska. Wtedy pierwsze wieści o moim malowaniu rozeszły się po rodzinie i po znajomych… A potem napisałam dla Piotrka ikonę Krzyża z San Damiano, dlatego że nie mieliśmy żadnego ładnego krzyża w domu. Pamiętam pierwsze wakacje, gdy już byliśmy małżeństwem, jak malowałam przez wiele godzin tę niezwykłą ikonę i odkrywałam jej bogatą symbolikę. To było dla mnie bardzo wzruszające. Taki szczególny moment, pierwsze obudzenie miłości do ikon. Wtedy jeszcze nie podejrzewałam, że w przyszłości będę pisała ikony dla tylu ludzi.